niedziela, 15 marca 2015

Koniec

Stanął obok swojego łóżka i spojrzał na nich. Płakali, ale w ciszy. Wszyscy. Rodzina, przyjaciele... widzieli, że nie wróci. Że odszedł na zawsze i że nigdy go już nie zobaczą. Jego kot wciąż spał na jego nogach.
"Cisza, jaka nastąpiła, była niczym oklaski na stojąco."
Teraz był tu, stał obok, a oni płakali. Mogło się stać tylko jedno. Odwrócił się powoli i spojrzał prosto w zimne oczodoły Śmierci, na jego białą czaszkę, na zęby wyszczerzone w odwiecznym, nie przemijającym uśmiechu. Jego twarz rozjaśniła się. Dotknął ronda kapelusza, który pojawił się na jego głowie nie wiadomo kiedy, pozdrawiając kompana. Zaczynało się. Nowa, wielka prawdziwa przygoda zaczynała się w tym momencie.
- Wiedziałem, że tu będziesz.
OCZYWIŚCIE. ZAWSZE JESTEM. 
Odparł Śmierć.
- Ile mam czasu? Zanim pójdę dalej?
WIĘCEJ. ONI COŚ DLA CIEBIE PRZYGOTOWALI.
- Oni?
Śmierć pewnie uśmiechnął by się dobrodusznie, gdyby budowa jego czaszki mu na to pozwalała. Ale tak nie było,więc tylko, lekko zmieszany (chyba - ze Śmiercią nigdy nic nie wiadomo), zrobił krok w bok i odsłonił to, co się działo za nim. 
Pokój zafalował i zniknął, ale nie do końca. Wciąż widział wszystkich, którzy byli tam wcześniej, ale widział też innych. 
Wszystkich.
Bo stali tam. Wszyscy.
Uśmiechający się nerwowo Rincewind, jak zawsze gotowy do ucieczki, obok swojego przyjaciela Dwukwiata, patrzącego na niego ciepło zza swoich okularów, z rodziną i Bagażem u nogi. Wyniosły Patrycjusz o wyglądzie czarnego flaminga, uśmiechnięty i pewny siebie Moist, trzymający w objęciach Adorę, ćmiącą papierosa. Ridcully,wypełniający jak zawsze całą dostępną przestrzeń, wraz z pozostałymi pracownikami NU. Jego łaskawość diuk Ankh, komendant sir Samuel Vimes stał trochę za nimi, obok Babci Weatherwax, na którą Śmierć co jakiś czas zerkał nerwowo. Margrat trzymała na rękach małą Uwaga Pisownię,otoczona ochronnym ramieniem Verence'a. Niania Ogg, z uśmiechem na twarzy podobnej do pomarszczonego jabłka mówiła coś cicho do jednego ze swoich synów, który wyciągał głowę, aby popatrzeć na Śmierć. Albert ocierał oczy chusteczką chyba należącą do stojącej obok niego Susan, która trzymała rękę na grzbiecie Pimpusia i także uśmiechała się lekko. Z jej kieszeni wystawił głowę Śmierć Szczurów, ale tylko na chwilę. Pisnął tylko PIP i tyle go widzieli. Bibliotekarz obierał banana. Lu-Tze wspierał się na swojej miotle.
Byli tam nie tylko oni, ale też cała reszta. Wszyscy, co do jednego stali w tym barwnym tłumie, wszyscy próbując się uśmiechać z większym, lub mniejszym powodzeniem. Coś wisiało w powietrzu. Atmosfera była spięta i uroczysta jednocześnie.
Próbował ukryć wzruszenie. On, słynny pisarz i krytyk rzeczywistości nie powinien go okazywać, nawet w takiej chwili. W chwili należącej do Śmierci. Trzeba iść przez życie ( i nieżycie też) z uśmiechem. Ale łzy nie zawsze są posłuszne.
- Czy to ten moment, kiedy całe moje życie przesuwa mi się przed oczami? 
Śmierć spojrzał na niego. Chyba też był wzruszony.
NIE, TEN MOMENT BYŁ PRZED CHWILĄ. Powiedział cicho.
TO MOMENT POMIĘDZY PAŃSKIMI NARODZINAMI A PAŃSKIM  ZGONEM.
 Zmarły pisarz zamknął oczy i uśmiechnął się. Kiedy je otworzył, z tłumu kolorowych postaci wysunęła się jedna.
- Sir Terry... - zaczął Vetinari a w jego głosie zabrzmiała... niepewność? Mężczyzna w kapeluszu spojrzał na niego marszcząc brwi. Vetinari i niepewność? W sumie... oni wszyscy zachowywali się dość dziwnie stali i szczerzyli się. To było miłe, ale...
 - Terry - powiedział do Patrycjusza podchodząc do niego i wyciągając do niego rękę. - Teraz już tylko Terry. 
Podniósł wzrok i spojrzał po nich, po ich twarzach.
- Co się dzieje? Nie tak was w końcu napisałem! Nie powinniście tak stać i się gapić. 
Vetinari wykrzywił twarz w czymś, co chyba miało być uśmiechem, a jego zimne ozy zalśniły. Wyglądał dokładnie tak, jak pisarz go sobie wyobrażał.
- Chcieliśmy ci zrobić niespodziankę. Przyszliśmy wszyscy. Panie Terry.
- Nie musicie być tacy. Gdybym tego chciał, tak bym was napisał.
 Nastąpiło ogólne rozluźnienie. Vetinari stał się wyższy i groźniejszy niż przed chwilą, Rincewind bardziej niespokojny, Moist stanął swobodniej, a Adora zgasiła papierosa. Vimes przestał się uśmiechać.
- Może pasztecika? - Rozległ się tuż przy nim głos Gardło Sobie Podrzynam Dibblera.
- Nie, dziękuję. Obawiam się, że nie mam czym zapłacić.
- To na koszt firmy, nie musi pan.
- Teoretycznie bardziej umrzeć nie mogę - powiedział pisarz i wziął pasztecik. Doskonale wiedział, co było w środku, ale mu to nie przeszkadzało. Pasztecik był... zjadliwy. Terry nie upadł na ziemię wstrząsany drgawkami.
- No dobrze, a teraz, kiedy udowodniłem, że jestem martwy... Co jest dalej?
CO CHCESZ.
Zapadła chwila ciszy.
- Śmierć pragnie ci chyba zaproponować, żebyś zamieszkał u niego - dodał Vetinari oglądając paznokcie. 
TO WŁAŚNIE POWIEDZIAŁEM.
- Ale nie na głos - odezwał się ktoś inny - Moist von Lipwig, do usług.
Wysunął się do przodu, zdjął swój kapelusz ze skrzydełkami i ukłonił się z gracją.
- Wiem, kim jesteś.
- Wiem. Ale...
- Musisz zwrócić na siebie uwagę.
- Dokładnie panie Terry! - Błysnął białymi zębami.
W KAŻDYM RAZIE ZAPROPONOWAŁEM CI ZAMIESZKANIE  U MNIE . CISZA I WZGLĘDNY SPOKÓJ, PEŁNO CZYSTEGO PAPIERU, ATRAMENT. I KOTY.
Terry wiedział, że to by mu się spodobało. Umiał wyobrazić sobie, jak może wyglądać jego... egzystencja. Widział już siebie, siedzącego w którymś z tych szarych pokojów w spokoju, pisząc, nie śpiesząc się. Widział koty Śmierci plączące mu się pod nogami. Słyszał pasjonujące rozmowy, które mógłby prowadzić ze Śmiercią. To byłoby cudowne. Wszystkie tajemnice wszechświata.
- Albo możesz pójść dalej - Lu-Tze uśmiechnął się do niego miło.
- A co jest dalej?
- Uuk - Bibliotekarz podszedł do niego i podał mu obrany owoc.
- Dziękuję.
NAWET JA NIE WIEM.
Wszystkie tajemnice wszechświata oprócz jednej.
- Pewnie kolejna, niesamowita przygoda - rzucił Dwukwiat rozmarzonym tonem.
- Przygoda - prychnął Rincewind.
Przygoda! Ludzie mówili o niej, jakby była czymś wartym wysiłku, a nie mieszaniną marnego jedzenia, niewyspania i dziwnych osób, z niewyjaśnionych powodów próbujących wbijać w kawałki Rincewinda różne ostre przedmioty.
Przygoda. Coś nieodkrytego, nieznanego nikomu kryło się tuż za rogiem. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę. Ale nie będzie powrotu. 
Kiwnął głową. Poprawił kapelusz.
- Przygoda! 
PRZYGODA
- Tylko się nie przezięb - rzuciła Niania.
Uśmiechnął się do nich wszystkich po raz ostatni (tak myślał - w końcu nic nie było pewne) i odwrócił się, patrząc wyczekująco na Śmierć. Ten pstryknął.
ODPROWADZĘ CIĘ. W IMIĘ STAREJ ZNAJOMOŚCI.
Pokój w którym byli na początku zniknął do końca i zarówno pogrążona w żalu rodzina i przyjaciele Terry'ego jak i znów uśmiechnięci (w większości) mieszkańcy Dysku rozpłynęli się w bieli.
I został tylko on i Śmierć i drzwi. A właściwie dziwna konstrukcja z trzech patyków przywiązanych do siebie. 
- To koniec?
Śmierć kiwnął czaszką.
ABSOLUTNY.
Terry zdjął z głowy kapelusz i spojrzał na niego.
- Weź to ode mnie, na pamiątkę. 
ZAWSZE BĘDZIEMY PAMIĘTAĆ.
- Wiem. Ale tak wyglądasz lepiej - uśmiechnął się.
Odwrócił się i zrobił krok w przód, ostatecznie i na zawsze znikając z tego świata.
VENI, VIDI, VETINARI. Powiedział Śmierć. TO MOŻE NIE NAJBARDZIEJ ODPOWIEDNI CYTAT NA TĄ OKAZJĘ, ALE GO UWIELBIAM.
I odszedł w stronę zachodzącego słońca i miauczenia kotów.

sir Terence David John Pratchett - 28.04.1948r. - 12.03.2015r.

"Trze­ba całego życia, żeby nau­czyć się umierać"